niedziela, 12 listopada 2017

Zdrowe i niezdrowe przekąski

Ostatnio mam trochę więcej czasu, więc mogę go poświęcić na kucharzenie, które również lubię ( ale bez przesady ;) )

Przygotowałam dla Męża ciasteczka , które robiłam według przepisu z książki ABC GOTOWANIA Mariety Mareckiej . Znam ją z programów na Kuchnia Plus i bardzo się cieszę ,że spisała swoje przepisy w książkach ( wyszły już 3 tomy). Lubimy gotować wg nich ze względu na prostotę i szybkość, dostępność produktów.




Przepis wrzucam w formie zdjęcia - myślę, że można się pokusić o zamianę kilku składników, aczkolwiek nie wiem czy wyjdą tak pyszne ( ja zamieniłabym masło na masło klarowane lub olej kokosowy,  mąkę pszenną na ryżową, cukier na miód lub kokosowy ewentualnie ksylitor ) .Spróbuję za jakiś czas je wykonać właśnie w wersji healthy i dam znać czy wyszły i co Jaca na to :)
My postanowiliśmy zamiast świątecznych  pierniczków w tym roku do naszych domów rodzinnych przywieźć własnie je - to będzie dobra okazji do tego ,żeby przetestować nowy zamiennik.


Druga przekąska to świetny dodatek do śniadań lub jako przekąska w ciągu dnia - sałatka, wg mojego przepisu :

roszponka, awokado pokrojone w kosteczkę, pestki słonecznika, sól himalajska i pieprz.
Dressing : oliwa z oliwek, z czosnkiem i koperkiem - ja zrobiłam ją sama, ale wiem ,że są też gotowe. Myślę, że można dodać też olej lniany , który jest niezwykle zdrowy.

Smacznego !

sobota, 11 listopada 2017

Połykam wiatr - zacierające się wspomnienia o Blanc'u


3 sierpnia Facebook przypomniał mi,ze minęło już 5 lat odkąd stanęłam na szczycie Mont Blanc. Przyznam, że coraz ciężej jest mi sobie przypomnieć szczegóły.

Decyzja o wyjeździe w Alpy była podejmowana długo, wcześniej przygotowania trwały pełną parą - udało mi się przebiec kilka maratonów, zmienić miejsce zamieszkania na inne miasto i inspirować przez cały miesiąc dzieciaki do zdrowego i aktywnego stylu życia na obozach fit i sportowych.  Często zmęczona  po pracy chodziłam na sekcje wspinaczkową, bo wiedziałam, że nie mogę porwać się z motyką na Księżyc. W każdym aspekcie chciałam być przygotowana. 


Pamiętam, że wyjazd zaplanowany był pod koniec lipca i trwał 3 tygodnie. Dzień  wyjazdu spędziłam w pociągu do Katowic ,skąd ruszała moja ekipa. Ekipa,którą poznałam właśnie o 5 rano na dworcu - ileż miałam w sobie odwagi, aby jechać w Alpy z nieznanymi sobie ludźmi, ale to w górach jest najfajniejsze, że wiesz, że są to takie same freaki jak Ty ,którzy krzywdy Ci nie zrobią.

Szybko się zaprzyjaźniliśmy, ja poznałam mojego ziomka od górskich wypraw Łukasza Muchę ,z którym byłam kilka lat później na Kazbeku  i Elbrusie. Dzisiaj Muszka realizuje dalej swoją pasje i jest w trakcie zdobywania Korony Ziemi. Mocno kibicuje i podziwiam !



Na przetarcie butów i sprawdzenie naszej kondycji a przede wszystkim po aklimatyzację wybraliśmy się na szczyt w Alpach włoskich - Gran Paradiso mierzący 4061 M n.p.m Był to mój pierwszy czterotysięcznik i pierwsze nocowanie w namiocie na wysokości ponad 3000 tys n.p.m.  Wszystko mi się podobało - mycie w strumyku, gadanie przed namiotem i w namiocie, dzielenie się pasjami i doświadczeniami, inspirowanie siebie nawzajem.
To wtedy dostałam propozycje współpracy, żebym została przewodnikiem górskim - kto wie jakby się potoczyły moje losy ,gdybym podjęła wtedy decyzje o tym, aby poświecić się górom....nie żałuje,
bo dzięki temu mam dzisiaj wspaniałego  Męża, który wspiera mnie w realizacji moich marzeń.
 Góry dalej są w moim życiu, na pewno byłabym lepsza ,ale nie miałabym tak cudownego życia jakie jest teraz. A i czas na górskie wyprawy się znajduje. Czuję pewnego rodzaju równowagę w życiu.


No ,ale do rzeczy. Włoska cześć Alp mnie  urzekła  - czułam jakbym oglądała na żywo reklamę czekolady Milka  - piękne, zielone szlaki, prowadzące na ośnieżone szczyty.
Droga była długa, ale cudownie się wędrowało  i patrzyło na świat,który budzi się do życia. Sam szczyt bardzo mały, znajduje się na nim "Maryjka", jak zresztą na większości szczytów we Włoszech. Pierwsze koty za płoty i zadowolenie z siebie 100%, mimo ,że powrót po wbijających się kamieniach w buty nie należał do przyjemnych. Foot massage, który moje stopy zapamiętały na długo.


Po dwóch dniach udaliśmy się do części francuskich Alp do słynnej i baaaaardzo drogiej miejscowości górskiej Chamonix, każdy szanujący się wspinacz i miłośnik gór, wie o jakiej miejscowości jest mowa. Prawidzwy sklepowy raj z górskim sprzętem, ale też kosmiczne ceny.
Mam stamtąd pamiątkę w postaci mojej pierwszej buffki , od tego czasu zawsze z wyjazdów górskich je przywoziłam.
Z naszej bazy,campingu ruszyliśmy do góry ,pierwszy przystanek był na wysokości 3167 mnpm w schronisku Tete Rousse.  W nocy przeżyłam pierwsza ,górska burze z piorunami i spadającymi z wysokości kamieniami. Ale namiot (  2 osobowy ,a śpisz w 3 osoby) i obecność kompanów ,a także zatyczki w uszach sprawiły, że dosyć szybko minął strach i na tyle, na ile się dało zasnęłam.


Rano po burzy nie było śladu ,a nas czekała nielada, pierwsza przeszkoda w postaci tzw.kuluaru spadających kamieni- jest to jedno z niebezpieczniejszych miejsc w czasie wędrówki - odcinek, który trzeba przejść dosyć szybko, bo często spadają na głowę kamienie o rożnej wielkości i z różną prędkością - po spokojnym i trochę ze strachem pokonaniu tego sławetnego  miejsca, ruszyliśmy do kolejnego campu, który mieścił się na wysokości ponad 4304 a mowa o Schronie Vallota ( po drodze zahaczając o schronisko Gouter)  to stąd widać szczyt Blanca - tego dnia miałam kryzys, było mi bardzo zimno i byłam okrutnie zmęczona, dodatkowo pojawiły się  objawy choroby wysokogórskiej, okropny ból głowy, na szczęście aspiryna pomogła.

Byliśmy pierwsi w schronie, wiec mogliśmy  się ładne ulokować, było już bardzo zimno,bo temperatura w środku  wskazywała poniżej 0. Cały czas piliśmy herbatę,jedliśmy kisiel i inne lio żarcie, żeby nabrać sił na ranek. Wstaliśmy o 4 , w nocy była burza i w schronie zrobiło się jakieś 60 osób, które szły w kierunku szczytu,ale burza ich zatrzymała,cześć z nich zawróciła ,cześć ruszyła przed nami, i Ci przetarli nam szlak. Sama droga z Vallota na szczyt nie była ciężka, jedyne co to trzeba było uważać na szczeliny ,których było całkiem sporo. Raniutko ok godz.9 stanęliśmy na szczycie - wg niektórych najwyższym  w Europie - już wyżej wejść się nie da !!!!


Do dnia dziejącego pamiętam ten niesamowity widok i budzące się słońce ,oraz przeraźliwe zimno w stopach :/ . To było niesamowite uczucie , spełnić swoje największe wtedy marzenie i dokonując czegoś niezwykłego dla siebie samej.

Po dwudniowym  powrocie , pojechaliśmy na wypoczynek na Lazurowe Wybrzeże - taka nagroda i reset dla ciała.  Nigdy natomiast nie zapomnę uczucia ,kiedy schodzisz z gór, brudny, śmierdzący i bierzesz kąpiel z pachnącymi kosmetykami, myjesz włosy i zęby, balsamujesz ciało i wycierasz się świeżym ręcznikiem - mam to za każdym razem - uczucie docenienia takich prostych rzeczy, które zostają Ci zabrane na jakiś czas. Kto nigdy  tego nie doświadczył,nie będzie wiedział o czym mówię.



Blanc  był przełomowy w moim życiu - mój kolega powiedział, że mam teraz dużo szczęścia na literkę M : Miłość ,( która mnie połączyła miesiąc później z moim obecnie Mężem ), Mont Blanc i koronę Maratonów, która zdobyłam w X .(kiedyś też o tym napisze ). Duży wysiłek dla organizmu, ale też masę szczęścia i poczucie, że warto spełniać marzenia .

Cała wyprawa dała mi ogromne poczucie siły i wiary w siebie ,ale wiedziałam,ze mogę to wszystko
osiągnąć tylko i wyłącznie za sprawa własnej konsekwencji , sumienności i chęci . Nie ma rzeczy niemożliwych, a wszystko o czym jesteś w stanie zamarzyć, znaczy, że  jesteś w stanie tego dokonać, ogranicza nas tylko wyobraźnia,strach i brak determinacji. A te rzeczy można przezwyciężyć pracą  nad sferą psychiczną i fizyczną.
Powodzenia w realizacji swoich marzeń ! A następny post górski o Dolomitach ;)