niedziela, 11 grudnia 2016

"Wtedy stań na największej z gór..." o tym jak narodziła się pasja w kilku aktach. Akt 1.

Długo się przygotowywałam do napisania tego posta. Mimo ,że góry są moją wielką miłością, pasją , moim motywatorem, napędzaczem,sensem to tak naprawdę jest mi o nich zawsze ciężko mówić, a jeszcze ciężej pisać. Może tym razem się uda.



Pasja do gór rozpoczęła się mniej więcej w wieku 16 lat, kiedy zupełnie nieświadoma zgłosiłam się na obóz wędrowny, który trwał 3 tygodnie. Kiedy po raz pierwszy spakowałam swój plecak byłam przerażona...ważył chyba z 50 kg. Wzięłam chyba wszystko...oczywiście musiałam go przepakować. Nagle okazało się ,że zabieram nie 20 koszulek ( każda ,świeża na 1 dzień), ale muszę się wyrobić w 3 do 5. Nie mogę zabrać kosmetyczki pełnej różnych balsamów do każdej części ciała, a trzeba zabrać jeden do wszystkiego itd itd.... udało się, spakowałam się , plecak ważył połowę mniej. Dzisiaj wiem ,że wystarczy mi jeszcze mniej rzeczy, potrafię się spakować w kilka minut.

Obóz był niezłą szkołą przetrwania, większość moich znajomych w trakcie zrezygnowała, wróciła do domu. Nie dawali rady nieść plecaka i jeszcze dodatkowych rzeczy takich ja prowiant dla grupy, naczynia ,aby moc przyrządzić jedzenie na ognisku, czasami też rzeczy kolegi czy koleżanki, która nie daje rady ,ale walczy ze swoimi słabościami .

Podobało mi się coraz bardziej, podobało mi się ,że wszystko czego potrzebujesz masz na swoich plecach. Podobało mi się ,że każdego dnia dochodzisz do celu i tak naprawdę nie wiesz gdzie będziesz spał , a spaliśmy wtedy i w schroniskach ( to był luksus ) ,ale też w parku na nielegalu , gdzie trzeba było się szybko rozbić z namiotem i jeszcze szybciej zwinąć nad ranem.

Nauczyłam się ,że w górach nie można być tylko dla siebie, że trzeba tez czasami zrobić posiłek dla reszty, ustąpić w kolejce do mycia, pomóc w spakowaniu,złożeniu śpiwora.
Nauczyłam się prostych rzeczy - takich jak rozbicie namiotu w kilka minut niezależnie od pogody. Wiem jak sobie poradzić bez problemu z rozpaleniem ogniska w każdych warunkach, jak przebrać się w namiocie teoretycznie 3 osobowym a praktycznie 4 osobowym. Poradzę sobie z myciem bez dostępności łazienki i  z różną temperaturą wody.




To było cudowne doświadczenie, a ja z każdym dniem wiedziałam ,że to jest TO. TO  co mnie pociąga, co mnie kręci, napędza,daje mnóstwo energii i pokazuje jak na dużo mnie stać. Mimo ,że przeszłam ponad 300 km, schudłam do granic możliwości , nie dojadałam,nie dosypiałam ,chodziła niedomyta to było własnie TO. I tak się zaczęło....

Zaczęłam czytać mnóstwo książek o tematyce górskiej. Rutkiewicz, Kukuczka,Wielicki - moje górskie autorytety. Rozpoczęłam pracę z mapą - przyglądałam się gdzie są te wszystkie szczyty, które oni kiedyś zdobywali, uczyłam się sloganu górskiego, powoli kompletowałam profesjonalny sprzęt górski. Czułam jak pasja rośnie we mnie.



W liceum jeździłam w Bieszczady , poznawałam polskie góry , te dzikie , niesamowite, o każdej porze roku. Bez problemu maszerowałam na Tarnicę, czy Połoniny, myłam się w strumyku, jadłam jedzenie przyrządzone na palniku turystycznym, spałam w namiocie w deszczu i w totalnym skwarze.

Potem na studiach zdobywałam systematycznie Koronę Gór Polskich. Ciągnęłam znajomych w te moje góry, ale przyznam ,że już wtedy powolutku realizowałam swój plan....swoje marzenie....swój nad poziom marzeń....wiedziałam,ze chcę na Blanca.....


Studia to czas kiedy nie było roku ,abym nie była w Tatrach....bywał czas, ze w piątek brałam plecak,  i wracałam dopiero w poniedziałek na zajęcia . Wszystko po to ,aby się napałać Tatrami.


Zakopane znam jak własną kieszeń, nie ma takiej możliwości ,abym nie wiedziała ,gdzie jestem. Na szczęście zostało mi to do dzisiaj. I o dziwo pierwszym wspólnym wyjazdem z moim mężem ( wtedy chłopakiem) było Zakopane i Tatry - był pod wielkim wrażeniem ,tego  jak dobrze znam te tereny.

W Tatrach jestem zakochana po dziś dzień. Uważam je za najpiękniejsze góry w Polsce. Są majestatyczne, tajemnicze,niebezpieczne,zachwycające...najpiękniejsze są własnie teraz ,kiedy mają ośnieżone szczyty...

W między czasie w polskim himalaizmie pojawił się Piotr Morawski, Kinga Baranowska....czytałam każdy wpis na ich stronach, mocno przezywałam wyprawy i mocno przeżyłam śmierć Piotrka.

Przyszedł czas na Rysy. Był czas,pogoda sprawdzona, w między czasie miałam operację ręki, ale wiedziałam ,że to nie może popsuć moich planów. Na szczyt weszłam ze szwami na ręce. Pamiętam,  że spałam razem z moim przyjacielem w schronisku pod MOKiem , już któryś raz próbowaliśmy wejść na Rysy, ale zawsze pogoda psuła nam szyki. Sen był masakrą - spałam sama w schronisku z jakimiś 20 facetami, którzy całą noc chrapali ! Ci co mnie znają wiedzą, ze abym się wyspać muszę mieć absolutną ciszę  - od tego czasu zawsze zabieram w góry zatyczki.
Rano ok 5 wyruszyliśmy na szlak. Szło się bardzo fajnie, prułam do góry niczym kozica, szczyt zdobyty ok. 9 rano, potem zejście , i najlepsze piwo pod słońcem, którego smak pamiętam do dzisiaj. Pod koniec zejścia , plątały mi się nogi. Jak przez mgłę pamiętam ,że albo wyrżnęłam klina, albo się mocno potknęłam ,ze pozdzierałam kolana. Nie zraziło mnie to. Pokazało ,to o czym pisali moi idole, ze zejście jest zawsze trudniejsze niż wejście. A to dopiero Rysy....zaledwie 2499 m nad poziom marzeń....malutki krok do mojego MARZENIA....



A o kolejnych górach niebawem....;)