niedziela, 11 grudnia 2016

"Wtedy stań na największej z gór..." o tym jak narodziła się pasja w kilku aktach. Akt 1.

Długo się przygotowywałam do napisania tego posta. Mimo ,że góry są moją wielką miłością, pasją , moim motywatorem, napędzaczem,sensem to tak naprawdę jest mi o nich zawsze ciężko mówić, a jeszcze ciężej pisać. Może tym razem się uda.



Pasja do gór rozpoczęła się mniej więcej w wieku 16 lat, kiedy zupełnie nieświadoma zgłosiłam się na obóz wędrowny, który trwał 3 tygodnie. Kiedy po raz pierwszy spakowałam swój plecak byłam przerażona...ważył chyba z 50 kg. Wzięłam chyba wszystko...oczywiście musiałam go przepakować. Nagle okazało się ,że zabieram nie 20 koszulek ( każda ,świeża na 1 dzień), ale muszę się wyrobić w 3 do 5. Nie mogę zabrać kosmetyczki pełnej różnych balsamów do każdej części ciała, a trzeba zabrać jeden do wszystkiego itd itd.... udało się, spakowałam się , plecak ważył połowę mniej. Dzisiaj wiem ,że wystarczy mi jeszcze mniej rzeczy, potrafię się spakować w kilka minut.

Obóz był niezłą szkołą przetrwania, większość moich znajomych w trakcie zrezygnowała, wróciła do domu. Nie dawali rady nieść plecaka i jeszcze dodatkowych rzeczy takich ja prowiant dla grupy, naczynia ,aby moc przyrządzić jedzenie na ognisku, czasami też rzeczy kolegi czy koleżanki, która nie daje rady ,ale walczy ze swoimi słabościami .

Podobało mi się coraz bardziej, podobało mi się ,że wszystko czego potrzebujesz masz na swoich plecach. Podobało mi się ,że każdego dnia dochodzisz do celu i tak naprawdę nie wiesz gdzie będziesz spał , a spaliśmy wtedy i w schroniskach ( to był luksus ) ,ale też w parku na nielegalu , gdzie trzeba było się szybko rozbić z namiotem i jeszcze szybciej zwinąć nad ranem.

Nauczyłam się ,że w górach nie można być tylko dla siebie, że trzeba tez czasami zrobić posiłek dla reszty, ustąpić w kolejce do mycia, pomóc w spakowaniu,złożeniu śpiwora.
Nauczyłam się prostych rzeczy - takich jak rozbicie namiotu w kilka minut niezależnie od pogody. Wiem jak sobie poradzić bez problemu z rozpaleniem ogniska w każdych warunkach, jak przebrać się w namiocie teoretycznie 3 osobowym a praktycznie 4 osobowym. Poradzę sobie z myciem bez dostępności łazienki i  z różną temperaturą wody.




To było cudowne doświadczenie, a ja z każdym dniem wiedziałam ,że to jest TO. TO  co mnie pociąga, co mnie kręci, napędza,daje mnóstwo energii i pokazuje jak na dużo mnie stać. Mimo ,że przeszłam ponad 300 km, schudłam do granic możliwości , nie dojadałam,nie dosypiałam ,chodziła niedomyta to było własnie TO. I tak się zaczęło....

Zaczęłam czytać mnóstwo książek o tematyce górskiej. Rutkiewicz, Kukuczka,Wielicki - moje górskie autorytety. Rozpoczęłam pracę z mapą - przyglądałam się gdzie są te wszystkie szczyty, które oni kiedyś zdobywali, uczyłam się sloganu górskiego, powoli kompletowałam profesjonalny sprzęt górski. Czułam jak pasja rośnie we mnie.



W liceum jeździłam w Bieszczady , poznawałam polskie góry , te dzikie , niesamowite, o każdej porze roku. Bez problemu maszerowałam na Tarnicę, czy Połoniny, myłam się w strumyku, jadłam jedzenie przyrządzone na palniku turystycznym, spałam w namiocie w deszczu i w totalnym skwarze.

Potem na studiach zdobywałam systematycznie Koronę Gór Polskich. Ciągnęłam znajomych w te moje góry, ale przyznam ,że już wtedy powolutku realizowałam swój plan....swoje marzenie....swój nad poziom marzeń....wiedziałam,ze chcę na Blanca.....


Studia to czas kiedy nie było roku ,abym nie była w Tatrach....bywał czas, ze w piątek brałam plecak,  i wracałam dopiero w poniedziałek na zajęcia . Wszystko po to ,aby się napałać Tatrami.


Zakopane znam jak własną kieszeń, nie ma takiej możliwości ,abym nie wiedziała ,gdzie jestem. Na szczęście zostało mi to do dzisiaj. I o dziwo pierwszym wspólnym wyjazdem z moim mężem ( wtedy chłopakiem) było Zakopane i Tatry - był pod wielkim wrażeniem ,tego  jak dobrze znam te tereny.

W Tatrach jestem zakochana po dziś dzień. Uważam je za najpiękniejsze góry w Polsce. Są majestatyczne, tajemnicze,niebezpieczne,zachwycające...najpiękniejsze są własnie teraz ,kiedy mają ośnieżone szczyty...

W między czasie w polskim himalaizmie pojawił się Piotr Morawski, Kinga Baranowska....czytałam każdy wpis na ich stronach, mocno przezywałam wyprawy i mocno przeżyłam śmierć Piotrka.

Przyszedł czas na Rysy. Był czas,pogoda sprawdzona, w między czasie miałam operację ręki, ale wiedziałam ,że to nie może popsuć moich planów. Na szczyt weszłam ze szwami na ręce. Pamiętam,  że spałam razem z moim przyjacielem w schronisku pod MOKiem , już któryś raz próbowaliśmy wejść na Rysy, ale zawsze pogoda psuła nam szyki. Sen był masakrą - spałam sama w schronisku z jakimiś 20 facetami, którzy całą noc chrapali ! Ci co mnie znają wiedzą, ze abym się wyspać muszę mieć absolutną ciszę  - od tego czasu zawsze zabieram w góry zatyczki.
Rano ok 5 wyruszyliśmy na szlak. Szło się bardzo fajnie, prułam do góry niczym kozica, szczyt zdobyty ok. 9 rano, potem zejście , i najlepsze piwo pod słońcem, którego smak pamiętam do dzisiaj. Pod koniec zejścia , plątały mi się nogi. Jak przez mgłę pamiętam ,że albo wyrżnęłam klina, albo się mocno potknęłam ,ze pozdzierałam kolana. Nie zraziło mnie to. Pokazało ,to o czym pisali moi idole, ze zejście jest zawsze trudniejsze niż wejście. A to dopiero Rysy....zaledwie 2499 m nad poziom marzeń....malutki krok do mojego MARZENIA....



A o kolejnych górach niebawem....;)

wtorek, 27 września 2016

Jesienne wspomagacze

Jesień lubię czasami - kiedy jest w miarę ciepło, kiedy liście mienią się kolorami ,a ja mogę biegać po lesie i kiedy pada deszcz wtedy  piję gorącą  herbatkę w domu i jestem z Jacą.

Jesieni nie lubię za zbyt krótkie dni ,chlupę,  szarugę i za przeziębienia...dlatego często wspomagam się naturalnymi dopalaczami.

W pierwszej kolejności jest to mój eliksir - woda przegotowana z miodem zalana wieczorem,( nie wrzątkiem) rano dodaję cytrynę i dolewam ciepłej,przegotowanej wody - wypijam codziennie przed śniadaniem. 

W ciągu dnia raczę się herbatą..dużą ilością herbaty - nie lubię czarnej ,ale ubóstwiam białą, sypaną, liściastą. Zaparzana w temperaturze 90 - 80 stopni, następnie posłodzona, miodem. Biała herbata ma bardzo dużo witaminy C, wspomaga koncentrację ,ale jednocześnie działa pobudzająco i odświeżająco ( jeśli chcesz odstawić kawę to biała herbata jest bardzo dobrym zastępnikiem), chroni przed wolnymi rodnikami i działa antynowotworowo. Żałuję ,że tak mało jest jej do wyboru - właściwie w bardzo dobrej herbaciarni mogę dostać jedynie 3 smaki:( . Nie polecam picia białej herbaty z torebek ! Nie ma zupełnie smaku.





Mikstura bogów - starty imbir zalany wrzątkiem, plasterek cytryny i duża łyżka miodu, nic więcej! pychaaaa !!! 



W drugiej kolejności - Miód - naturalny, o rożnym smaku - gryczanym, lipowym ,malinowym  - u nas w domu miodu jest bardzo dużo ,zużywamy go właściwie do wszystkiego ,ale najczęściej do herbaty. ( białej oczywiście ;) ) Cukier posiadamy jedynie kokosowy.



Następne odkrycie to syrop z młodych pędów  sosny zrobiony przez Teściową ze 100% naturalnych  składników - działa profilaktycznie na przeziębienia ,gardło ,kaszel ,wzmacnia odporność ,pomaga zwalczać pierwsze objawy jesiennego choróbska. Najlepiej pić go 3-4x dziennie po łyżeczce.



I na koniec złote zasady : 
-  zdrowe jedzenie - dobrze by było ,aby pochłaniać 5 posiłków dziennie ,dużo koktajli ,warzyw ,ryb i trochę mięsa ; 
- ruch - nieważne ,że pada - zawsze można pójść na salę fitness albo na siłownię ,ale i tak jestem zwolennikiem hartowania organizmu na dworze ,mogę biegać nawet przy minus 15 . 
- sen - dużo snu , regularnego ,sypiam 7-8 h ,inaczej nie potrafię funkcjonować 
- i najważniejsze MIŁOŚĆ ! ciepło i bliskość kochanej Osoby :)




wtorek, 30 sierpnia 2016

Chorwacja "nie po polsku" część 3

Powoli zacierają się wspomnienia związane z wyjazdem, dlatego trzeba je szybko spisywać.
Po górskich przygodach należał się smażing, plażing , nuding - w naszym wypadku na plaży możemy spędzić maksymalnie dwa dni, potem przychodzi nuda.

MAKARSKA
W celu plażingu udaliśmy się tam, gdzie jest najwięcej Polaków czyli do Makarskiej - miejscowości typowo nastawionej na nadmorskie klimaty i wydawanie pieniędzy na bzdury.
Makarska jest celem wyjazdu wielu Polaków - jest ich tutaj po prostu ogrom, czasami wręcz się zastanawiasz czy ,aby na pewno jesteś za granicą bo język ojczysty pojawia się na każdym kroku.
Makarska ma kilka plaż - jedne są typowo kalifornijskie - z ratownikiem na podwyższeniu,  atrakcjami dla dzieci i dorosłych z głośną muzyką. My znaleźliśmy taką , na której było mało ludzi,a i woda była czysta pełna rybek i jeżowców - dlatego wskazana maska do nurkowania ,aby podziwiać podwodny świat oraz buciki do chodzenia po plaży i wodze, gdyż dno jest mocno kamieniste.
Makarską pamiętam jako miejsce totalnego luzu - leniwe śniadania na tarasie, potem opalanie i pływanie, czytanie książek w pełnym słońcu , wieczorem słuchanie szumu morza przy zachodzącym słońcu.


DUBROVNIK
Dubrovnik jest jednym z najpiękniejszych miast jakie kiedykolwiek widziałam w swoim życiu. Obowiązkowe  zwiedzanie dla każdego podróżnika. Urokliwe stare miasto ,z przepięknymi kamienicami, cudowne pomarańczowe zabudowy widziane z murów miasta, przepyszne lody, plaże na skałach w środku miasta, błękitna woda ze statkami ,które płyną nie wiadomo dokąd i skąd....poezja. Udało nam się ulokować w miejscu troszkę oddalonym od centrum ,ale blisko plaży - wieczorami chodziliśmy nad wodę i rozmawialiśmy o wszystkim i niczym.Powstały nowe plany na kolejne wyjazdy. Uwielbiam takie chwile.



ZAGRZEB
Ostatni punkt ma mapie Chorwacji należał do stolicy. Wpadliśmy wieczorem do miasta i byłam przerażona -  kompletny chaos, brudno ,szaro...jedynie katedra zrobiła na mnie wrażenie. Jednak jak to jest w  życiu pierwsze wrażenie bywa mylące i następnego dnia miasto wyglądało zdecydowanie lepiej  - poza wspomnianą katedrą ,urzekł mnie dworzec kolejowy oraz budynki muzeów i liczne kamienice. Widać ,że miasto potrzebuje jeszcze czasu na to ,aby wyglądać zdecydowanie lepiej - jest potencjał.


Każda podróż kształci i chociaż wiem ,że zdanie wyświechtane, to prawdziwe. Każdy wyjazd jest inny, raz sprawdza nasz charakter , innym razem uczymy się czegoś nowego. Dlatego podróżujmy, chociażby po to ,aby zachować chłonność umysłu i łapać chwile, bo wszystko pędzi zdecydowanie za szybko.





niedziela, 21 sierpnia 2016

Chorwacja "nie po polsku" cz. 2

Po kilku dniach spędzonych w Zadarze , gdzie wieczorami chłonęliśmy każdy cudowny zachód słońca, przyszła pora na kolejny etap naszej podróży - GÓRY.

KNIN
Aby udać się na najwyższy szczyt Chorwacji - Dinarę ( 1830 m. n.p.m ) trzeba dojechać do miejscowości Knin - która w okresie średniowiecza było stolicą Królestwa Chorwacji. Toczyły się tutaj walki serbsko - chorwackie. Do zwiedzania jest Twierdza, która góruje nad Knin. Ogólnie miejscowość jakich wiele u nas w Polsce , bez WOW , po prostu mili ludzie, bardzo pomocni , uśmiechnięci, mocno zdziwieni dwójką ludzi z plecakami.

Pierwszym naszym zadaniem było znalezienie informacji turystycznej i zakupienie mapy ...i pierwszy zonk - nie ma mapy na Dinarę . No nic lecimy dalej do naszego hotelu , oddalonego o 3 km od centrum,ale stosunkowo blisko do szlaku. Hotel surowy , ale czysty i pracownicy bardzo pomocni. Niestety bazowaliśmy na mapach i relacjach z neta , co okazało się w naszym przypadku  nie do końca pomocne...chyba nawet pokrzyżowało nam plany, bo ostatecznie na Dinarę nie weszliśmy.
A dlaczego ? na jednej z nielicznych  relacji internetowych błędne ktoś podał  nazwę miejscowości do której z rana miał nas zawieźć samochód - nasz kierowca wywiózł  nas tam gdzie mu podaliśmy ,ale to nie było to miejsce ,które odpowiadało opisowi z internetu ,a chłopak mniej więcej w naszym wieku , może młodszy nic , kompletnie nic nie mówił po angielsku ;/ .Myślę ,że ważne jest również to ,iż Chorwaci raczej nie chodzą po górach , nie ma tam takiej kultury i rozwiniętej turystyki górskiej , a szkoda, bo góry są naprawdę piękne. Ale wracając do Dinary - zostaliśmy wysadzeni z samochodu w totalnej d...ie . Chociaż było pięknie patrzeć wczesnym porankiem na budzące się góry. Na kamieniu znaleźliśmy napis DINARA i strzałkę i ruszyliśmy, ale zanim to się stało - spojrzeliśmy na mapę ściągniętą z internetu, z drogami na szczyt i okazało się ,że jesteśmy na trasie o której nie wiemy kompletnie nic , bo nikt jej w sieci nie opisał. Jesteśmy na najgorszej z możliwych tras.A czas nas naglił , bo tego samego dnia mieliśmy transport do Makarskiej . Trasa, którą mieliśmy iść miała nam zająć ok 5h , ta nie wiadomo ile ,ale na pewno znacznie dłużej .  Trudno - skoro tutaj jesteśmy , lecimy w góry. Wspomnę tylko ,że nie było tam żadnej żywej, ludzkiej duszy .... nikogo ! Jeśli coś by się wydarzyło, to może za dwa tygodnie by nas ktoś znalazł :) ,wiec już było hardcorovo.


Przez jakiś czas ok 45 minut szło się całkiem nieźle ,droga taka ładna, szeroka, widać ,że coś się tutaj dzieje , co jakiś czas zerkamy na kamienie  na których  jest zaznaczony szlak , razem z dziwnymi taśmami zwisającymi z drzew. Idziemy, idziemy i dochodzimy do opuszczonej ,zniszczonej,spalonej osady... poczułam się jak w jakimś horrorze, od razu wyobraźnia działa na wysokich obrotach i przed oczami stoją mi źli ludzie, którzy zaraz nas zasztyletują. Uczucie bardzo niefajne, bardzo niespokojne , już wiemy ,gdzie prowadziła ta droga ,własnie do tej mini wsi , na której było ok 5 gospodarstw , które pewnie w czasie wojny zostały zniszczone. Droga się skończyła i kolejne zdziwienie co teraz , to chyba nie ta trasa ? Wracamy ! i szukamy właściwego szlaku , okazało się ,że szliśmy i kierowaliśmy się taśmami, co było błędem ,a na taśmach co sprawdziliśmy były narysowane trupie czachy i napis NIEBEZPIECZEŃSTWO - i od razu myśli w głowie ,albo jest to informacja o minach ( tutaj tez teren zaminowany) ,albo ktoś celowo powiesił taśmy ostrzegawcze, aby nie psuć komuś ciszy ( jeśli mieszkał w zaklętej osadzie ).


Po 30 minutach udało nam się znaleźć szlak - nie wiem jakim cudem , bo fatalnie jest oznaczony , na kamieniach , które są rozwalone po terenie iście nie logicznym do przejścia. Głowy pracują na wysokich obrotach bo trzeba się skupiać ,aby nie zejść ze szlaku i tak już jesteśmy w plecy z czasem. Szlak się zmienia najpierw dziwne kamienie , potem niski las - i tutaj szlaki były oznaczone jak u nas w Polsce na drzewach , potem dziki ,wysoki, gęsty las , gdzie szlak był oznaczony kubeczkami białymi, plastikowymi - albo były niedbale zawieszone na drzewach ,albo wbite gwoździem w drzewo. W sumie widoczne ,bo białe i na jakiś czas nie musieliśmy tak dokładnie szukać trasy. Jednak ciągle mamy poczucie ,że nie zdążymy zejść do Knin, dodatkowo ja czuje niepokój będąc w tym lesie . Las robi się gesty , zmysły działają na wysokich obrotach , ciągle mi się wydaje ,że ktoś mnie obserwuje , cały czas słyszę las , łamiące się gałęzie, gdzieś tam jelenie przebiegają w niedalekiej odległości, wyobrażam sobie wilki i niedźwiedzie. Las robi się coraz bardziej gęsty a mi serce walki tak , że słyszę każde jego  uderzenie. Ale idziemy dziarsko, do pewnego momentu , który przeważył o naszym powrocie - las był już bardzo gęsty, właściwie przedzieraliśmy się przez chaszcze i porozwalane drzewa , czas wędrówki nam się bardzo spowolnił , doszliśmy na wysokość 1100 o czym nas poinformował wysokościomierz i kolejny zonk - znaleźliśmy się w takim wąwozie , w  którym były połamane drzewa - widok jak po burzy czy huraganie, jak ze ZJAWY , kubeczki ,które powinny nam wskazywać drogę , gdzieś zaginęły , zapewne były na tych rozwalonych drzewach , a te ciągnęły się chyba ze 300 metrów!!!  Decyzja zapadła - wracamy ! Nie ma szans , abyśmy się przedarli i się nie zgubili , tym bardziej ,że cały czas masz z tylu głowy ,że teren zaminowany , że zwierzęta , że nikogo tutaj nie ma i chyba nikt tędy nie szedł od kilkunastu miesięcy, że czas i bilety już kupione do Makarskiej.

Schodzenie też  wymagało  koncentracji , kilka razy gubiliśmy szlak , słońce grzało coraz bardziej , zmysły cały czas świrowały, stres trochę paraliżował . Pierwszy raz czułam taki niepokój w górach , miałam przeświadczenie, że znajduje się na nie swoim terenie i ten ktoś mnie tu nie chce, zakłócam spokój i rytm tej dziczy. Na pewno przekroczyłam strefę własnego komfortu , na pewno miałam niesamowite wsparcie ze strony Męża,który mądrze później nam wytłumaczył naszą porażkę związaną z tym ,że nie stanęliśmy  na  wydawać by się mogło łatwym szczycie i odwołał się do autorytetu Wojtka Kurtyki, który wiele razy się wycofywał z gór. Coś było nie tak z tymi górami skoro obydwoje mieliśmy uczucie niepokoju. Najważniejsze, że nic się nie stało ,a my wyszliśmy bogatsi o doświadczenie pokory wobec natury i gór, bogatsi o nowe emocje, może uśpione, a teraz obudzone, świadomi , że to my byliśmy gośćmi i jednocześnie intruzami w tym lesie, zapewne te wszystkie zwierzęta nie często widzą ludzi.

Każde z nas na swój sposób przeżyło tą dziką, niebezpieczną ? przygodę . I to jest też wspaniałe ,że udało nam się to przyjąć na klatę i dało mnóstwo emocji i spraw do przemyślenia. Pewnie po to, też była ta przygoda. Doszliśmy na wylotówkę i nie spotkaliśmy żywej duszy,po 10 minutach złapaliśmy stopa, który po nas zawrócił. Zabrało nas małżeństwo Chorwatów, które było bardzo zdziwione, że w Chorwacji chodzimy po górach ,wzięli nas za parę studentów, więc się dziwili ,że już dawno nimi nie jesteśmy i ,że jesteśmy małżeństwem. W hotelu szybki przepak i lądujemy na prlowskim  dworcu w Knin.


Coś duży wpis wyszedł o Dinarze, nie zmieszczę już opisu o kolejnych punktach wycieczki, więc zapraszam na część 3 :)

sobota, 20 sierpnia 2016

Chorwacja "nie po polsku " cz. 1

Chorwacja - państwo leżące nad Morzem Adriatyckim z bogatą historią, stosunkowo młode, od niedawna należące do Unii Europejskiej. Miejsce  gdzie  przyjeżdża mnóstwo Polaków, dlatego my w tym roku postanowiliśmy trochę na przekór ( jednak z małym elementem ,abym wyrobić sobie zdanie ) nie leżeć na chorwackiej plaży ,a zwiedzić jej zachodnie krańce przemieszczając się z miejsca na miejsca z plecakiem na plecach .



ZADAR 
Pierwszym przystaniem w naszej podroży było miasto portowe Zadar leżące w północnej Dalmacji. 
Gdy tylko ruszyliśmy z dworca do miejsca noclegowego uderzyło nas ogólne zaniedbanie. Jednym słowem syf . W blokach dziury zapewne po pociskach artyleryjskich, obdarte domy, klatki schodowe,brudne ulice. Czuć nie tak odległą, przykrą historię tego miasta.  Ruszamy trochę dalej w głąb miasta i robi się przyjemniej - pojawia się roślinność śródziemnomorska i port z mnóstwem łódek, barek i pełnych przepychu jachtów. Jest gdzie posiedzieć wieczorem i podziwiać przypływające i cumujące statki i  stateczki. Mieliśmy to szczęście ,że pewnego wieczoru udało nam się zobaczyć nad zatoką pokaz fajerwerków co wyglądało niesamowicie. 



Późnym popołudniem , kiedy już zmierzchało udaliśmy się na Stare Miasto i ....zobaczyłam przepiękne kamienice umiejscowione pomiędzy wąskimi uliczkami w  których łatwo się zgubić , cudowne miejsca tętniące życiem , uliczny koncert z mnóstwem ludzi , rzymskie forum na którym rozgrywał się mecz koszykówki ( niesamowite podejście do starożytnej architektury:)) , kościoły gotyckie i romańskie....najbardziej urzekły mnie jednak morskie organy , które wydają dźwięki gdy nadchodzi fala i myślisz, że to morze daje swój koncert. 



Jedzenie w Zadarze - słabe , przynajmniej tam gdzie trafiliśmy , było bardzo niesmacznie - zupa rybna bez czegokolwiek w środku,sam wywar ! albo nawet bulion z kostki . Kolejne podejście do potrawy to oczywiście owoce morza...niestety kucharze na których trafiliśmy nie potrafili przyrządzać - gumiaste kalmary śmierdzące dymem z grilla , dodatki zimne....  kolejne rozczarowanie . Nie rozczarowały mnie natomiast lody , które jadłam w ilościach nieziemskich o różnych smakach - nutelli, ciasteczkowym ,snickersa, marsa ....niebo w gębie ! Nawet we Włoszech tak bardzo lody mi nie smakowały jak tutaj! 

PAKLENICKI PARK NARODOWY 

40 km od Zadaru są góry i piękny park narodowy . Paklenica zbudowana jest z wapnia i dolomitu - w związku z tym jest tutaj mnóstwo miejsca do wspinaczki skałkowej ponad 400 tras oraz coś dla miłośników jaskiń można się troszkę przeczołgać.  
1 Maja odbywa się tutaj Międzynarodowe Spotkanie osób uprawiających wspinaczkę wysokogórską i organizowane są przy tej okazji różne zawody we wspinaczce na czas, a skały są  o różnym stopniu trudności , my na pewno kiedyś tutaj wrócimy z uprzężami i linami. 
Szlaki po których się poruszamy są dobrze oznaczone ,ładne, urokliwe ścieżki. Nie tak zawalone ludźmi jak w polskich Tatrach ,ale jednak uczęszczane. Podobnie jak w Polsce są też PIKNIKI w japonkach :) . 

Schroniska zadbane , obowiązuje zasada ,kto pierwszy ten lepszy , nie ma systemu rezerwacji. Lokalsi górale chętni do pomocy, jednak od razu mówią " nie schodźcie ze szlaków" , my wiedzieliśmy dlaczego - ponieważ są miejsca , które mogą być jeszcze zaminowane po działaniach wojennych , które przecież nie były tak dawno. 
Z gór wracamy umordowani ,ale szczęśliwi , nocleg przewidziany w Zadarze,ale zanim się tam dostaliśmy......czekanie ponad 2,5 h na przystanku na autobus...a razem z nami jakieś 10 innych osób, które podobnie jak my zeszli z gór i nie są pierwszej świeżości. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach ,doszło do integracji międzynarodowej i wspólnymi siłami zamówiliśmy busa do Zadaru. Tak więc nauka na przyszłość : w małych miejscowościach autobusy jeżdżą jak chcą i nie warto ufać rozkładom jazdy . 


W części drugiej będzie na pewno o dzikich górach , przezroczystej wodzie i cudnym Dubrovniku,a na deser - Zagrzeb - stolica Chorwacji. Zapraszam ! 

niedziela, 24 lipca 2016

26 Bieg Powstania Warszawskiego

Mam słabość do biegów o charakterze patriotycznym. Przede wszystkim dlatego ,że powodują u mnie niesamowite emocje wzruszenia i chwile zastanowienia się nad przeszłością naszego kraju. Mam świadomość tego ,że nie wszyscy , którzy stoją na starcie mają podobne przemyślenia, ale jeśli chociaż w minimalnym stopniu bieg sprawi ,że poruszą się czyjeś emocje czy umysł do poznania historii Polski to warto. Wiem co piszę ,jestem z wykształcenia historykiem  i niestety ,ale duża część naszego społeczeństwa nie zna podstawowych faktów z historii naszego kraju. Moją misją jest wzbudzanie  patriotyzmu ,ale nie skrajnego , bo ten uważam za przechylenie w druga stronę. Cieszy mnie fakt, że ten współczesny idzie w takim własnie kierunku, jak angażowanie ludzi w inicjatywy , które łączą ich zainteresowanie z elementem edukacyjnym. Za takie działania uważam m.in biegi  upamiętniające , koncerty grup , które śpiewają i graja utwory o tematyce patriotycznej , fajnie łączą przekaz z nowymi brzeniami , wystawy interaktywne, pozytywne spoty  ( jak np. ten , który mnie mocno porusza.) , czy wpływające na tolerancję jak w przypadku biegacza z Etiopii Yared Shegumo , który " Biega dla Polski". Mogłabym mnożyć takich przykładów mnóstwo. Fajnie ,że są .

Wspominając wczorajszy bieg ,słowo , które od razu mi się z nim kojarzy to wzruszenie . Tak wiele rzeczy mnie poruszało przed biegiem, w trakcie i tuż po nim. Na pewno obecność Powstańców , którzy przybyli na start biegu, opaski biało - czerwone na ramieniu, wspólne odśpiewanie pieśni patriotycznej :" Roty", biegacze + 60,70 , którzy walczyli z samym sobą i dzieciaki - kibice, którzy do nich podbiegali i krzyczeli " Da Pan / Pani radę", kibice -starsi ludzie, którzy bili brawo i mówili : " Dziękujemy ,że pamiętacie", chwile milczenia i zadumy  podczas biegu...



Trasa nie była wymagająca , mi przeszkadzały dwie  rzeczy : opóźnione starty ( wiem ,że ze względów bezpieczeństwa i komfortu dla biegaczy) i bieganie przez tunel , w którym było okropnie duszno i parno , aż podkręciłam tempo ,żeby jak najszybciej się wydostać z tej " klaustrofobicznej butelki " i pewnie  dlatego padła nowa życiówka na 10 km :) .

Wczorajszy dzień był bardzo aktywny , wyciągnęliśmy z niego 200 % w nogach po rowerze  i biegu ponad 40 km, milion  endorfin w ciele, które wpłynęły na zapisanie się od razu na dwa kolejne warszawskie biegi : "Biegnij Warszawo " ( dla mnie to już 7 raz ) i Półmaraton Praski( mój debiut w tej imprezie). Niech mi ktoś powie ,że sport nie daje szczęścia i nie buduje charakteru :)



wtorek, 5 lipca 2016

Rabarbar - wspomnienie z dzieciństwa

Kiedy byłam mała i spędzałam wakacje głównie na wsi u Dziadków to razem z rodzeństwem
jak  chciało nam się pić, wyrywaliśmy rabarbar z grządki i z łodygi wysysaliśmy sok.( dzisiaj wiem ,że to warzywo gasi nasze pragnienie).To moje pierwsze wspomnienie z rabarbarem. Potem przez kilkanaście lat nie miałam z nim  do czynienia, aż do teraz, kiedy pokochałam go ze z  dwojoną siłą.


Rabarbar do Europy sprowadził słynny podróżnik Marco Polo. Żałuję ,że jest tak mało doceniany  , zresztą podobnie jak agrest czy porzeczki.


Rabarbar ma w sobie mnóstwo witamin - m.in. potas i magnez ( dla ludzi sportu jest  idealny - bo wiadomo brak tych dwóch składników  i mamy skurcze), witamina C , żelazo , błonnik i inne. Pomaga pozbyć się z organizmu toksyn , które przyjmujemy na co dzień przemierzając ulice miast, ale też te ,które spożywamy z jedzeniem.  Działa odkwaszająco , przeciwzapalnie i przeciwbólowo
( w Chinach jeszcze do dzisiaj stosuje się go na bolące zęby). Trzeba pamiętać jednak ,że zbyt duże spożycie nie jest wskazane, bo wypłukuje wapno z organizmu .



Ja pod wpływem fascynacji tym warzywem - zrobiłam kompot z rabarbaru z miodem , limonką i cytryną oraz goździkami. Mocno schłodziłam a przed samym podaniem wrzuciłam dodatkowe kostki lodu (na upały w sam raz).


Przygotowałam również sos z rabarbaru na bazie miodu,z cytryną ,z czerwoną cebulą, goździkami . Wyszedł rewelacyjny - podawałam go z rybą, ale też z filetem z kaczki i naleśnikami ryżowymi. Jego plusem jest to ,że może stać w lodówce ok. 3 tygodni.

Pamiętajcie ,że z rabarbaru jemy tylko łodygi, które najpierw obieramy z włókienek . Im łodyga bardziej czerwona tym słodsze warzywo. Liści nie jadamy , gdyż jest tam bardzo dużo kwasu szczawiowego, który niekorzystanie wpływa w dużych ilościach na nasze zdrowie.
Radzę zamrozić rabarbar ,aby zimą ugotowany dodać do herbaty , wtedy na pewno pomoże on w walce z przeziębieniem czy zimowymi infekcjami.

czwartek, 30 czerwca 2016

Refleksje Biegaczki



Jedną z pasji i wielkich miłości,którą celebruje jest sport. A ten teraz  dostarczany jest mi z dwojaką siłą - po pierwsze moje sportowe wariacje, po drugie Euro 2016 i Wielkie Kibicowanie w Domowej Strefie Kibica  z Przyjaciółmi. A jak możesz jeszcze tych Przyjaciół wyciągnąć na leśne bieganie , (bo na sali fitness zabrakło miejsc) i jest to Twoje drugie bieganie w ciągu dnia to nie ma nic wspanialszego. Tak więc dzisiejszy post z serii sportowych będzie o bieganiu. ( nie o rowerze ;) )


Lubię biegać sama ,ale też z KIMŚ. Kiedy przemierzam ścieżki biegowe w pojedynkę ,zawsze mam słuchawki na uszach i ukochaną muzykę, która pozwala mi się zrelaksować, przemyśleć kilka spraw czy zaplanować dzień , albo wyrzucić wszelkie złości ,które pojawiły  się w ciągu dnia.


Lubię biegać z drugą osobą - jeśli jest to mąż - bieganie jest inne, rozmawiamy ze sobą, wygłupiamy się, przełamujemy kolejne czasówk i przede wszystkim motywujemy. Wiele było takich momentów, kiedy już naprawdę mi się nie chciało ,a wtedy głos z boku mówił ,że na pewno dam radę i przecież ja się tak łatwo nie poddaję.
Ja z kolei jestem tą ,która nie lubi mieć nabitych kilometrów typu 5.46 czy 11.78....muszę dobijać do połówek albo całości ,aby było 6 km  lub 12,5 km.  Jaca tego nie znosi ,bo jak mówi ,"kręcimy bączki w koło osiedla", ale nie było jeszcze takiego momentu ,żeby ze mną nie pobiegł :).

Lubię biegać z przyjaciółmi  - wtedy co robimy ? PLOTKUJEMY !!! Często jest tak ,ze w pracy mijamy się i krzyczymy tylko do siebie "Hej ! " tymczasem podczas przebieżek nie dość ,że dbamy o kondycje, wspieramy się to jeszcze buziaki od gadania nam się nie zamykają.



Lubię biegać rano i wieczorem . Rano zazwyczaj przed 7 - wtedy miasto się budzi, jest jeszcze rześkie powietrze nie zmącone miejskimi spalinami. Ładuję akumulatory na cały dzień , motywuje mnie zawsze dobre śniadanie potreningowe , bo tuż przed porannym bieganiem zjadam najczęściej banana lub mini kanapkę , po to ,aby mieć trochę paliwa, ale też nie za dużo ,aby nie mieć problemów z budzącymi się jelitami. Nie ukrywam ,że wtedy robię znacznie mniej kilometrów zazwyczaj jest to max. 7.
Wieczorem z kolei lubię wybiegać cały dzień ,zmęczyć się , wygadać lub wyciszyć  i tutaj biegam powyżej 10 .

Ulica czy las ? Jedno i drugie. Wolę po lesie, ale zazwyczaj z przyczyn bezpieczeństwa nie robię tego samodzielnie. Las daje mi ciszę ,brak przystanków, świeże powietrze i niekontrolowany bieg - po prostu lecę przed siebie. Minusów nie widzę .
Ulica ma swój urok pod tym względem ,że widzisz budzące się lub zasypiające miasto , które jest zmęczone całym dniem lub pełne nadziei co ranek. Minusem są przystanki na światłach, oglądanie się za siebie czy nie najeżdża rower czy rolkarz. Na pewno wymaga większej koncentracji.


5 km czy 42 km ? Jako zdobywczyni Korony Maratonów Polskich sprzed kilku lat - wolę długie dystanse. Mam taką zasadę ,że na 4 km to mi szkoda butów nakładać:) oczywiście zdarzają się takie momenty ,że zrobię i 3 km bo jestem zmęczona czy mam kontuzję ,ale jestem zdecydowanie długodystansowcem , który lubi walczyć ze swoim ciałem głową. A na czym ta walka polega podczas królewskiego dystansu? O tym następnym razem.

wtorek, 3 maja 2016

Majówka po mojemu

Niestety przyszła w końcu taka majówka, że nie mogłam nigdzie wyjechać i trzeba było zostać w mieście. Radosna nie byłam, bo podróżować uwielbiam,ale w pamięci mam jeszcze zeszły weekend, kiedy to zwiedzaliśmy Toruń i okolice , więc moje poczucie pustki wyjazdowej poniekąd zostało zaspokojone.

Wspominając wyjazd do Torunia - była to niespodzianka od Jacy. Zwiedzaliśmy centrum miasta, jedliśmy wyśmienite jedzenie , odwiedziliśmy marne Planetarium, ale świetne Muzeum Piernika, oglądaliśmy akcję strażacką na pomniku Mikołaja Kopernika,włóczyliśmy się po kawiarniach w poszukiwaniu gorącej herbaty i planowaliśmy kolejne wypady. Już wtedy wiedzieliśmy ,że majówka nie wypali, z przyczyn jak to zwykle bywa zawodowych. Ale ,że pojęcie nudy nie istnieje, to majówka spędzona w bardzo prosty, przystępny dla każdego sposób.




Po pierwsze aktywność wszelaka - codziennie, nawet dwa razy dziennie. U mnie bieganie po ulicach, po lesie ,wieczorem i rano; fitnessowanie na trampolinach, z piłką , z hantlami.... i jazda na rowerze po Lasku Bielańskim, odkrywając to nowe miejsca i szlaki na wycieczki biegowe  i rowerowe.

Po drugie picie kakao i kawy o tej porze o której się chce, bez pośpiechu , w godzinach ,o których zazwyczaj jesteś zajęta. Posmakowałam kawy zbożowej z mlekiem sojowym w przemiłym miejscu Green Cafe Nero, i udałam się na rowerową przejażdżkę do Cafe de la Poste na Starych Bielanach, gdzie mogłabym wielkimi kubasami wypijać kakao ( też na sojowym mleku ) i zajadać rogale francuskie i bagietki. Poczułam się jak w Paryżu...rewelacyjne miejsce, które prowadzi Francuz,więc zna się na rzeczy.




Po trzecie czytanie książek i zaległych magazynów - bez szybkości ,delektując się każdym słowem

Po czwarte -  na spokojnie planujesz wakacje - rozkładasz mapy, szukasz połączeń, czytasz informacje o górach , które są na liście Twoich marzeń ,zmieniasz plany, znowu buszujesz w internecie czytając fascynujące blogi ludzi, którzy byli przed Tobą w tych miejscach do których zmierzasz

Po piąte- słuchasz muzyki o każdej porze, o różnej częstotliwości, przesłuchujesz zaległe płyty, odkrywasz nowych artystów, zakochujesz się w  dźwiękach i katujesz jeden utwór po 100 razy....

Majówka w mieście, nie musi być nuda, no chyba ,że nie lubisz aktywności sportowej to wtedy jakoś inaczej musisz wyładować frustrację. Dzięki temu ,że dużą częścią mojego życia jest aktywność sportowa nie wiem co to znaczy " nudzić się ". Ja zawsze wiem ,co robić i tylko mi żal ,że mam tak mało czasu na te wszystkie 5 rzeczy ,które wypisałam i muszę wykradać je czasowi.Ale może wtedy nie miałyby takiej wartości...

wtorek, 9 lutego 2016

Gdańsk,Gdynia, Sopot

W  mroźny styczniowy weekend wybraliśmy się do Trójmiasta. Jako miejsce wypadowe, noclegowe i strategiczne wybraliśmy Gdańsk , z przyczyn czysto komunikacyjnych. Do Gdańska dostaliśmy się z Lotniska Modlin Warszawa - koszt biletu 38 zł.Bilety zakupione w lipcu. Czas lotu : 45 minut. Wróciliśmy Pendolino ,  koszt biletu 40 zł, bilety zakupione na początku stycznia , czas podróży : 2,5h. Skąd te liczby ? Ponieważ naszła mnie pewna refleksja, niby samolotem fajnie, lot krótki ,ale tak do końca ładnie to nie wygląda. Ponieważ trzeba doliczyć odprawę i wszystkie procedury związane z lotniskiem i samym lotem, a no i potem z lotniska trzeba było się dostać do centrum . Czas 2,5 h w sumie. Także wychodzi na to samo.



Piątkowy wieczór spędziliśmy włócząc się po gdańskich uliczkach, smakując pyszną zupę rybną w knajpce MOHITO na Starówce, kosztując grzane wino, słuchając szant. Od razu poczułam nadmorski klimat, mimo ,że nie jest to sezon na tego typu wycieczki to była w tym swoistego rodzaju magia. Zimno, morsko a jednocześnie tak rześko.

Sobota była niezwykle intensywna, dzięki SKM dość szybko udaliśmy się do Gdyni , gdzie wybraliśmy się do zatoki, aby  pooglądać statki przy okazji wstąpiliśmy do  Oceanarium.Skoro się jest nad morzem , to nie można obejść się bez herbaty z rumem  oraz całego ,wielkiego talerza sardynek. Od razu przypomniała nam się Grecja i ostatnie wakacje.

Kolejny punkt zwiedzania to Sopot - jak dawno mnie tam nie było, miasto zmieniło się niesamowicie, jest przestronne, zadbane, no i blisko, najbliżej morza. Spędziliśmy pół dnia na molo , na plaży spacerując, wygłupiając się, gapiąc się w morze i na statki... W nagrodę pyszna rybka w pobliskiej smażalni.
Wieczór znowu w Gdańsku, przechadzając po licznych , malutkich, urokliwych uliczkach.

Lubię podróżować, lubię odwiedzać kraje za naszą granicą, ale też miasta i rejony w Polsce. Tym bardziej ,że to samo miejsce w lecie czy w zimie  wygląda zupełnie inaczej. A ,że Polska jest pięknym krajem to pisać na pewno nie muszę :)


środa, 6 stycznia 2016

Wyzwania i postanowienia noworoczne

Hej ho !
Tak to jest ,że w nowym roku każdy spisuje swoje postanowienia noworoczne. No dobra nie każdy,
ale większość.I ja do tej większości należę ,aczkolwiek już od kilku lat nie jestem tylko i wyłącznie spisywaczem ,ale również realizatorem swoich postanowień, wyzwań, marzeń, celów. I to z całkiem niezłym skutkiem.

U mnie w domu istnieje system żółtych karteczek (samoprzylepnych) , które przywieszone są na mapie w pokoju w którym pracuje. Przez co cały czas mam na nie pogląd i wtedy kiedy się obijam wywołują u mnie małe wyrzuty sumienia . Na jednej karteczce - jedno marzenie. Kiedy je zrealizuję wklejam do swojego dziennika na dany rok.
Miniony 2015 był rokiem spełnionych marzeń : udało mi się wejść na Elbrusa, przebiec kolejny maraton, wytrenować się tyle ile bym chciała, rozpocząć nową pracę jako instruktor fit and jump , odwiedzić kraje za granicą i zrealizować kolejny schodek do marzenia długodystansowego ( być w każdym paśmie górskim w każdym kraju w Europie),zrzucić tu i ówdzie i ......wiele wiele innych.

W tym roku w system żółtych karteczek włączyłam mojego męża , każde z nas oprócz swoich małych marzeń, wpisał również te które chcemy zrealizować wspólnie i już się mogę pochwalić ,że tak owym jest zdobycie korony półmaratonów polskich. Jako posiadaczka Korony Maratonów wstyd mi było ,że nie posiadam tej drugiej. A ,że zwiedzać i biegać uwielbiamy obydwoje to mam nadzieję, że uda nam się osiągnąć nad poziom marzeń :)  i zarzucić bloga zdjęciami i wpisami z polskich tras biegowych.
Ahoj przygodo !!! Ahoj marzenia !!!